Fantastyczny kompozytor, genialny twórca i rewelacyjny wykonawca. Stworzył Electric Light Orchestra oraz napisał ogromną większość z przebojów grupy. Muzyka to absolutnie niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju. Bez cienia wątpliwości jest geniuszem i swoim dorobkiem przyniósł muzyce wiele wspaniałych dzieł, a fanom niesamowitych doznań.
To prawda!!!
Żaden zespół i żaden wykonawca nie zrobił na mnie takiego pozytywnego wrażenia jak Jeff Lynne z ELO. Na mojej prywatnej liście od kilkunastu lat wciąż jest Nr 1
Geniusz należy dodać wręcz niezrównany i to niemal na każdym muzycznym polu, bo i na wielu instrumentach zagrać potrafi, począwszy od gitary i instrumentów klawiszowych a na perkusji skończywszy. Choć ostatnio trochę spuścił z tonu i jego najnowsze utwory to już nie to, co stare dobre ELO, to nadal wyśmienicie się tego słucha. Król melodii i król produkcji. I mój muzyczny mistrz numer jeden - na tym polu nie ma sobie równych i króluje od bardzo wielu lat, odkąd poznałem inne, obok "Time", jego dzieła. Jeśli jest ktoś, kto nie słyszał nic z jego repertuaru, niech szybko nadrobi zaległość - aby tylko nie pierwszymi dwiema/trzema płytami ELO, bo szok może okazać się zbyt duży (za wyjątkiem sytuacji, gdy jest się za pan brat z muzyką progresywną). Najbezpieczniej zacząć od "Discovery", "Xanadu" lub "Time", ewentualnie jakiejś składanki ( jak "The Essential Electric Light Orchestra"). Polecam też sprawdzić, co mistrz potrafi zrobić z gitarą, najlepiej oglądając koncert "Zoom Tour Live" z 2001 roku - zagrana wówczas wersja "Roll Over Beethoven" po prostu miażdży. Nie wspominając już o tym, co na fortepianie wyczynia w niej inny geniusz z oryginalnego składu ELO, Richard Tandy.
Zdecydowanie na początek polecam TIME. Może dlatego że sama się nim zachwycilam wiele lat temu. W sumie to była pierwsza płyta ELO jaką usłyszałam a był to rok chyba 1982,może 83. Do tej pory numer 1 na mojej liście, choć jest też Discovery czy Eldorado. I nie tylko. Co dodać-ELO bez szefa to nie to samo, natomiast sam Jeff Lynne nieźle sobie radzi. Świetny facet, choć pewnie nie bez wad.
Też zaczynałem od "Time". Po premierze było to coś niezwykle świeżego i nowatorskiego. Potem przyszło zainteresowanie wcześniejszymi albumami, głównie "Out of the Blue" i "Discovery". Jednocześnie miałem okazję cieszyć się nowo wydanymi albumami "Secret Messages" i "Balance of Power", które mimo że popowe, nadal miały w sobie coś z charakteru Jeffa. Z czasem jednak dojrzałem do tych najstarszych, z "No Answer" włącznie. I tak, za najbardziej wartościowe uważam albumy sprzed "Out of the Blue". Dzisiaj, za swój ulubiony uważam "A New World Record". Lubię go słuchać w półmroku, wieczorową porą, gdy mogę z nim obcować sam na sam, w skupieniu poddając się jego klimatowi.
Byłem w tym roku na Wembley i miałem okazję na żywo zobaczyć koncert Jeffa i jego "Jeff Lynne's ELO". Historia zatoczyła koło, po 40 latach ELO znów królowało na Wembley. Będąc tam, spełniłem jedno z moich życiowych marzeń, a teraz czekam na Blu-ray z tego wydarzenia. :)
Wow. Zazdroszczę Wembley! :) Oglądając na YouTube, ma się tylko marną namiastkę, ale gdy zaczynała się moja przygoda z ELO, była tylko "trójka". Moim ulubionym, do słuchania wieczorem, albumem jest nadal Time. Out of the blue już raczej nie w całości. Pierwszy i drugi album słuchałam pozniej, po Time. Nie zachwyciły mnie i raczej tak zostało :) Chociaż z każdego albumu można wybrać cos, co się apodoba. A no i siegnełam trochę wcześniej - Idle Race na plus, The Move może tylko kilka utworów. Nie wiem czemu, nie lubię Roya? Tak się nim niektórzy zachwycają. Przede wszystkim nieśmiertelne DoYa, dobre i w wykonaniu the Move, i ELO. Ach, rozpisalam się. Uwielbiam tego gościa :)